Wychodząc z kina po seansie „Bohemian Rhapsody”, odurzona niezwykłą muzyką mojego dzieciństwa, mam w głowie tylko jedno słowo: autentyczność. Dlaczego tak trudno być autentycznym w dzisiejszym świecie, dlaczego tak niewielu do niej dąży? Chociaż ciśnie nas sztywny gorset tego co „trzeba” i „należy”, dobrego wychowania i zwykłej wygody, oddajemy naszą autentyczność walkowerem. Wolimy kreować swoje idealne życie na pokaz, niż zaryzykować i iść za głosem serca.

We will rock you!

Queen odkryłam późno. Kiedy rodziła się legenda Freddiego, ja wchodziłam w okres nastoletni, odkrywając kolorowy świat Bravo i promowanych tam boysbandów, z New Kids on the Block na czele. Pamiętam jednak doskonale charakterystyczną muzykę i „dziwaczny”, w moim mniemaniu, teledysk do piosenki „I want to break free”, który przeczył wszelkim moim gustom estetycznym.

Z biegiem czasu, bez większych refleksji, zaakceptowałam fakt, że Freddie Mercury wielkim artystą był. Na fali „Świata Wayn’a” szalałam do „Bohemian Rhapsody”, i przez zupełny przypadek zakochałam się w „Love of my Life”. Ale nigdy nie zatrzymałam się na dłużej przy twórczości Queen. Szczytem mojej ignorancji może być fakt, że to wersja „Somebody to Love” wykonana przez George’a Micheal’a była dla mnie jedyną właściwą. Dopiero kilka lat temu usłyszałam, że Queen znowu koncertuje z nowym wokalistą. I wtedy coś mnie tknęło.

Zaczęłam na nowo odkrywać Queen. I usłyszałam. Najpierw świetną, eklektyczną, ponadczasową muzykę. A potem teksty. Nie wszystkie idealne i zrozumiałe, ale bardzo osobiste, bezkompromisowe, dowcipne, czasem ironiczne i sarkastyczne. I przede wszystkim autentyczne – mimo wszelkich kontrowersji, które Freddie podsycał swoim ekstrawaganckim wizerunkiem i stylem życia.

Under pressure

Co mnie urzekło w tej muzyce, tekstach, a ostatnio w filmie „Bohemian Rhapsody”? To, że Freddie nie udawał nikogo innego. Nie próbował przypodobać się krytykom i publiczności. Znał swoją wartość, był niepokorny i konsekwentnie podążał wybraną przez siebie drogą. Bo wiedział, że to jest JEGO droga, nikogo innego. „I’m not looking back. Only forward” – słyszymy jak mówi w filmie głosem Rami Malek’a. A wyśpiewując, że nie ma ucieczki od rzeczywistości, konsekwentnie kreuje ją po swojemu, na własnych zasadach.

Dlaczego tak niewielu to potrafi? Czy chodzi o to, że poruszanie się po utartych ścieżkach jest proste i wygodne? A może o akceptację? O to, że chcemy być lubiani, szanowani, a nawet podziwiani przez innych? Co z tego, że nie jesteśmy szczęśliwi? Przynajmniej mamy święty spokój. Tylko czy na pewno? Zagubieni w kakofonii ocen i opinii innych ludzi, zapominamy, jak to jest być sobą i na czym nam naprawdę zależy.

I want to break free

Freddie nie szedł na żaden kompromis, przełamywał schematy, które mu nie odpowiadały. I tej odwagi mu zazdroszczę. Nie wielkiego talentu, nie czterooktawowego głosu (przeciętna skala to 1,5 oktawy), ale odwagi. W byciu tym, kim był. A to nigdy nie było łatwe, ani 100, ani 30 lat temu. Tym bardziej nie jest to łatwe w dzisiejszych czasach. Bo wymaga postawienia siebie na pierwszym miejscu. Ale chodzi tu o coś innego, niż zaspokajanie swoich indywidualnych potrzeb i dążenie po trupach do celu. Chodzi o odnalezienie tego czegoś, co daje nam spełnienie i czystą radość, bez krzywdzenia innych. O odnalezienie tego, co jest esencją naszego życia i podążanie tą ścieżką, mimo przeszkód i trudności.

Spośród wszystkich, czasem dosyć banalnych filmowych dialogów, jeden utkwił mi wyjątkowo w pamięci. „Los sprzyja odważnym” mówi prawnik Jim Beach, kiedy zespół próbuje przekonać nieugiętego szefa wytwórni płytowej do swoich pomysłów. I ja bardzo chcę w to wierzyć. Bo dla każdego odwaga oznacza coś innego: stworzenie wiekopomnego dzieła na miarę „Bohemian Rhapsody” lub rezygnację z ambicji zawodowych na rzecz życia rodzinnego. I tę odwagę biorę dla siebie ze spuścizny Freddiego. I jeszcze kilka jego piosenek. Tak na dokładkę…

7 komentarzy

Komentarz